Make up duszy

Gęste, czarne rzęsy; duże, czerwone usta; długie, dokładnie wyrysowane brwi; cera tak lśniąca i gładka, jak po użyciu filtra ze Snapa. Cud, miód i orzeszki. Wydawać by się mogło, że makijaż (który swoją drogą ostatnio występuje nie tylko u kobiet, czy dziewczyn, ale również u mężczyzn i chłopców) odzwierciedla nasze wnętrze. Naszą duszę. Nic bardziej mylnego. Oczywiście, są osoby, które tylko albo głównie właśnie makijażem mogą wyrazić siebie. Te bardziej zdolne tworzą naprawdę wspaniałe dzieła używając tylko kilku pędzelków, gąbeczek, różnego rodzaju kosmetyków oraz farb do ciała. W ten sposób właśnie pokazują swoje prawdziwe JA. No dobrze. Ale to część ludzi. Jest jeszcze ta część, która makijażem stara się zakryć swoje niedoskonałości; braki. Bywa tak, że wtedy albo malują się za mocno, za bardzo i w ogóle we wszystkie inne możliwe “za” albo delikatnie starają się zakamuflować tylko te miejsca, które dokuczają im najbardziej.

Nie, nie chcę poruszać tutaj tematu makijażu samego w sobie. Sorry dziewczyny i chłopaki, jeśli właśnie tak pomyśleliście. 

Chciałam na podstawie tego całego rytuału malowania się przedstawić pewien problem, który dotyka wielu ludzi, którzy nas otaczają. A może i nawet problem, który dotyka nas samych. 

Chodzi o to, że często zakładamy przysłowiowe MASKI. Często nawet wtedy, gdy tak naprawdę nie jest to nam potrzebne. Dlaczego to robimy? Może dlatego, żeby się dopasować do innych? Żeby nie odstawać od reszty? Bo jakby to wyglądało, gdyby każda koleżanka z paczki miała na ustach czerwoną szminkę, a Ty jedna pomalowałabyś usta na odjechany fiolet, który wyraża Twoją twórczą duszę? Przypał, co? No właśnie nie! Moim skromnym zdaniem większym przypałem jest właśnie ten śmieszny matching na ustach wszystkich koleżanek. To przecież nic złego, że jesteś kreatywna i chcesz to pokazać innym właśnie w taki sposób. Czasem najlepszy, a czasem nawet jedyny sposób.

Spójrzmy na to tak: osobiście nie należę do osób, które mogą pochwalić się ogromną pewnością siebie. Trzeba by się u mnie doszukiwać tej zdrowej zarozumiałości. Ale właśnie tutaj wchodzi fakt, że lubię pisać. I nieważne, że wychodzi to tak, jak wychodzi. Raz jest lepiej, raz jest gorzej, ale takie jest życie. I tak naprawdę dopiero na papierze, pisząc, mogę w pełni pokazać siebie. Bo się tego nie boję. Co to ma do makijażu? Może nic. Ale do makijażu duszy, o którym chciałam pisać - bardzo dużo. “Na kartce” jestem inną osobą niż w rzeczywistości. Tak by się mogło wydawać. Jednak to tylko złudzenie. W moim przypadku jest właśnie tak, że staram się tuszować pewne braki w swoim działaniu. Tak jak zielonym korektorem najlepiej zakrywa się ślady po malinkach, tak ja pisząc otwarcie i prosto z serca ukrywam swoją drobną pewność siebie w realu. Sprytne, co?

Myślę, że wokół nas jest wielu ludzi, którzy próbują ukryć swoje niedoskonałości przez nakładanie tego czy innego korektora. I chyba fajnie byłoby zastanowić się nad naszymi często pojawiającymi się docinkami na temat czyjegoś zachowania czy wyglądu, bo to może właśnie my jesteśmy przyczyną, przez którą nasza koleżanka musi na chwilę wyjść, żeby przypudrować nosek.

GK

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.