Historia życia człowieka

fot. Zdzisław Marcinkowski
Nigdy nie lubiłem dnia swoich urodzin, rok za rokiem ten dzień przypominał mi jedynie jak samotny jestem na świecie. Pracowałem jeszcze wtedy na porządnym stanowisku w kancelarii Pana Rosenhauera. Byłem raczej typem samotnika, dostawałem kilkukrotnie propozycje różnych wyjść na bale, a nawet rauty, ze względu na zaufanie do mojej osoby Pana Rosenhauera, jednakowoż prócz jednego wyjątku, zawsze znajdowałem wymówki i odmawiałem.  

Postanowiłem, że w dniu urodzin z tym skończę, że koniec z wymówkami, koniec ze wszystkim co było dotychczas! Doszedłem do wniosku, że nie mogę tak dłużej żyć i z okazji moich urodzin zaproszę moją koleżankę z pracy, pannę Jadzię do ''Ziemiańskiej", najsłynniejszej kawiarni w naszej kochanej stolicy. Zrobiłem to po prawdzie drogą listowną, jednakże uznałem, że zrobienie tego twarzą w twarz byłoby dla mnie zbyt trudne i niepoprawne. Ach! Czułem wtedy takie niesłychane podniecenie! Taki niesłychany przypływ energii, pamiętam to jak dziś! Od dawna już nie czułem takich emocji. 


Następnego dnia około godziny 17 obudziło mnie z popołudniowej drzemki pukanie do drzwi. Natychmiast rzuciłem się do lustra i sprawdziłem jak wyglądam... było bardzo źle- koszula pognieciona, włosy nieułożone, w dodatku musiałem przypadkowo osmalić twarz dokładając do pieca, ponieważ miałem czarne ślady od węgla na twarzy i szyi. 

Byłem trochę zdziwiony, w końcu, żeby panna z dobrego domu przychodziła do prawie nieznanego mężczyzny o tej porze? Nie rozmyślając nad tym długo, ubrałem tylko marynarkę żeby dodatkowo nie gorszyć mojej przybyszki. Słysząc coraz bardziej nerwowe pukanie podszedłem czym prędzej do drzwi i z lekko już opadłym uśmiechem na twarzy otworzyłem drzwi. 

-Ach to Pani, Maciejowo... -powiedziałem z żalem
-Czy wszystko w porządku Panie Hipolicie? Wygląda Pan zupełnie nie w porządku. -odpowiedziała zaniepokojona
-Wie Pani, powiem Pani szczerze, że obudziła mnie Pani z mojej drzemki, poza tym... spodziewałem się tu kogoś innego. 
-No niech Pan mi tylko nie mówi, że widok starej Maciejowej nie wywołuje na twarzy Pana uśmiechu!- powiedziała z troską
-Czyż nie pamięta Pan jak po śmierci matki Pana przychodził Pan do nas na obiady i jak nam wtedy było nam wesoło? Zapoznał się Pan wtedy z moją wychowanką, która notabene mówiła mi ostatnio, że Pan to jest właściwie niczego sobie kandydat na męża, może... 

Gdy to usłyszałem, już wiedziałem co tej poczciwej kobiecie chodzi po głowie. Już nie jeden raz słyszałem od niej jak to szanowna Pani Leokadia rzekomo mówi jaki to ze mnie kandydat na męża. Dlatego przerwałem jej w pół zdania i z lekką ironią powiedziałem:
-Maciejowo Kochana, jeśli ta wychowanka Pani rzeczywiście tak twierdzi, niech tu przyjdzie i sama mi to powie!     
-A wie pan co? Przyślę ją tu do Pana! A żeby Pan wiedział! Ha ha! A jeśli co Panu na sercu leży, to proszę to śmiało powiedzieć starej Maciejowej! Toż ja dla Pana prawie jak babcia najdroższa!- powiedziała śmiejąc się
-Dobrze. Widzi Pani, Maciejowo, Pani sama pewnie o tym zapomniała, za co Panią broń Boże nie winię. Rzecz w tym, że skończyłem dzisiaj 27 la...
-Rany boskie! Jak mogłam zapomnieć!? -wtrąciła się z wielkim ożywieniem
-Spokojnie, czy mógłbym dokończyć kochana Maciejowo? -powiedziałem lekko się śmiejąc
-Wrzuciłem wczoraj do skrzynki pocztowej pewnej panienki list z zaproszeniem na wyjście do "Ziemiańskiej" i myślałem, że być może to ona przyszła dowiedziawszy się uprzednio od jednego z kolegów gdzie mieszkam. Wydało mi się to co prawda dziwne, ale kto to mógł wiedzieć, w dziwnych czasach przyszło nam żyć Maciejowo. -uśmiechnąłem się szeroko
-Tak... mogłam się domyślić od razu, że tu o jakąś dziewczynę chodzi. Pan zawsze był takim romantykiem był! A jadł Pan dzisiaj obiad? -spytała troskliwie
-Ja romantykiem? Przesada. -odpowiedziałem lekko się rumieniąc 
-I Nie, nie jadłem wypłata się opóźnia i po prawdzie, to wolałem oszczędzać. 
-Oj Panie Hipolicie, i że też Panu nie przyszło do głowy żeby przyjść do mnie? Przecież ja zawsze Pana przyjmę z otwartymi ramionami. Mówią, że jak się nie jada obiadów, to to na zdrowie niedobrze!

Potem znów wróciły dni goryczy i melancholii, powoli mijał mi dzień za dniem, ale jakoś się trzymałem. W pracy panowała bardzo dziwna atmosfera, od kilku dni nie pojawiała się w niej panna Jadzia i chodziły głosy, że mogła zostać porwana, lub co gorsza zabita, ale ja nie byłem w stanie w to uwierzyć. 


Po pracy prawie zawsze chodziłem do parku saskiego żeby trochę oczyścić umysł. Panowała tam niesamowita aura, co więcej byłem związany z tym miejscem wspomnieniami z dzieciństwa... moja maty bardzo często mnie tam zabierała. Nieważne jak zła pogoda by była zawsze powtarzała, że kiedy źle się czuje musi tu przychodzić, ponieważ przebywanie w tym miejscu ją koi i pomaga, a nie chciała mnie zostawiać przy tym samego w domu, dlatego razem żeśmy tam chadzali. Nie wiem dlaczego właściwie tak było i co mą matulę tutaj uzdrawiało, ale rzeczywiście zawsze jak wracaliśmy do domu wyglądała na szczęśliwszą i jakoby zdrowszą. 

Wygląda na to, że musiałem po niej to odziedziczyć, bowiem aktualnie również nie wyobrażam sobie gorszego dnia niespędzonego na wędrowania po bezkresnych ścieżkach parku saskiego.    


W połowie miesiąca postanowiłem pójść do Pana Rosenhauera żeby spytać się, czy nie wie przez przypadek co dzieję się z Panną Jadzią. Po 1,5 tygodnia absencji w pracy zacząłem być w stanie coraz bardziej uwierzyć, że mogło się jej stać coś złego. 

Gdy wszedłem do gabinetu Pana Rosenhauera widziałem w jego spojrzeniu ogromny żal i smutek, jakby wiedział o co chciałem się spytać. Zacząłem od zwykłych formalności:

-Dzień dobry proszę Pana, chciałem się o coś spytać- powiedziałem uprzejmie
-Siadaj chłopcze -odrzekł wzdychając
-Czy wszystko dobrze? Nie wygląda Pan najlepiej. Może zawiadomić lekarza? -spytałem z troską
-Nie trzeba, dziękuje za troskę chłopcze. O co chciałeś się spytać? 
-Widzi Pan, jakby to ująć? Od półtorej tygodnia nie widziałem w pracy Panny Jadzi i zacząłem się o nią martwić.
-To Ty nic nie wiesz? Myślałem, że już każdy w kancelarii o tym słyszał... Wczoraj przyszedł do mnie kapitan incognito z obstawą dwóch posterunkowych, pytał o Ciebie. Podobno idąc tropem za Jadzią natrafili na Twój ślad i jesteś jednym z podejrzanych!
Gdy to usłyszałem nie byłem w stanie w to uwierzyć. Jak to ja? Przecież ja byłem niewinny!
-Panie szefie kochany! Jak to ja? Niech Pan nie mówi, że Pan w to wierzy... Ja chciałem ją tylko zaprosić na kawę...
-Przykro mi chłopcze. -odpowiedział ze szczerym smutkiem


Ta kawa! Ta cholerna kawa! Wyobrażasz sobie zniszczyć sobie życie kawą? Ja jej nawet nigdy nie wypiłem! Zaczynało mi się układać życie, praca, mieszkania, pieniądze! Tyle możliwości... ! To niewyobrażalne żeby z dobrej chęci skończyć w ten sposób. Cholera jasna! Nie mogę w to uwierzyć. Wyobrażasz to sobie, to co ja wtedy czułem? Ach, zresztą po co ja ciebie pytam? Nie możesz pojąć co to znaczy!

-Panie Hipolicie, niechże się Pan uspokoi. Jeszcze ktoś nas usłyszy! Ja przyjdę do Pana jeszcze jutro, teraz muszę iść, będą się o mnie niepokoić.
-Dobrze, idź moje dziecko. A czy mógłbym Cię jeszcze prosić o przysługę? Przyniosłabyś mi jutro paczkę papierosów i może coś przemyciła więcej do jedzenia? Umrę tutaj od tych waszych racji żywności.  -zaśmiałem się pokasłując 
-Oczywiście proszę Pana.
-Co ja bym zrobił bez tej dziewczyny. To anioł prawdziwy! -powiedziałem z lekkim wzruszeniem i tak żeby nie zostać usłyszanym  

Nie jestem może wciąż starcem, ale po prawdzie czuję się jak jeden. Mój organizm ledwo wytrzymuje życie w tych podłych warunkach, jeszcze ta cała ucieczka... 3 tygodnie tułania się po wsiach i dopiero tu mnie "przyjęli", 250 km od stolicy w Raciechowicach pod Krakowem. Ale co to właściwie za przyjęcie, gdy w zamian za najgorszą pracę na całym folwarku dostaje równie fatalny wikt i opierunek? Czerstwy chleb i chlew jako sypialnia. Jakby żyło mi się dotychczas nazbyt wygodnie. 

Następnego dnia, moja dzielna pomagierka nie przyszła. Było mi smutno. Nie widziałem jej też nigdzie podczas pracy, wydało mi się to dziwne ponieważ wcześniej wszędzie było jej pełno. Dopiero po 2 następnych dniach pojawiła się na nowo moja wybawicielka, jak zwykle incognito i jak zwykle nalegała byśmy rozmawiali cicho i możliwie krótko i zwięźle, choć z tym to różnie bywało. W koszu przyniosła wiktuały, o które ją prosiłem z dodatkową nawiązką, zdziwiłem się i spytałem się z jakiejże to okazji, bo przecież o to nie prosiłem.  Rzuciła się z płaczem w moje ramiona i powiedziała, że jej papa, tj. Hrabia Jerzy Dziewanowski właściciel tego folwarku i okolicznych ziem, dowiedział się, że to do mnie jego córka wyprawia te wieczorne spacery. Powiedziała mi, że jej ojciec nie życzy już sobie mojej osoby w jego oborze, dlatego do końca następnego dnia miałem zniknąć z folwarku i najlepiej opuścić jego ziemie, a nie były one skromnych rozmiarów... 

Choć samemu zbierało mi się na płacz, próbowałem ją jeszcze jakoś uspokoić żeby bardziej nie pogorszyła swojej sytuacji, ale na nic spełzły moje wysiłki. Błagała jeszcze swojego ojca żeby pozwolił mi zostać, że może jeśli poznałby moją historię zrozumiałby, mówiła mu, że jestem prawnikiem i mógłbym mu pomóc, ale nic to nie dało...

Gdy z pokoju z widokiem na moje lokum zapaliło się światło, Marysia uciekła szybko w popłochu nawet właściwie nie żegnając się ze mną.   
   


Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.